środa, 9 marca 2016

Czechy - Praga - *Field

Restauracja Field (U milosrdných 12, Praga, Czechy) całkiem słusznie kojarzyła się do tej pory z ziemią, polem, rolnictwem. W tym miejscu wszystko to, co dała nam ziemia, było zaczarowane w wykwintne, okazałe dania, które zachwycały smakiem, aromatem i wyglądem.

Dzisiejszy dzień (9.03.16) możemy uznać za wyjątkowy – Field został wyróżniony w przewodniku Michelin "Main Cities of Europe 2016" pierwszą (i mamy nadzieję, że nie ostatnią) gwiazdką. Musimy przyznać, iż bardzo nas ta informacja ucieszyła, gdyż restauracja ta wywarła na nas ogromne wrażenie nie tylko dzięki znakomitej obsłudze czy doskonałemu jedzeniu, które zaraz Wam przybliżymy. Field zaskoczył nas przede wszystkim genialną koncepcją luksusowego miejsca, w którym główne skrzypce gra żywioł ziemi – daleki od „przaśności” a bliski naturze. Zapraszamy do zagłębienia się w opis naszych kulinarnych przeżyć związanych z wizytą w Fieldzie.

Czekadełko: doskonałej jakości pieczywo; ciepłe bułeczki o smaku paluszków z idealnie chrupiącą, słoną skorupką i miękkim wnętrzem oraz chleb z dodatkiem kminku w asyście masła, kwaśnej śmietany, soli i szczypiorku.

Amuse Bouche: maleńkie przekąski zaaranżowane w niezwykły sposób na talerzu z drewnem, kamieniami, mchem i świeżymi liśćmi. Twarożkowo-maślane kulki obtoczone w szczypiorku na chrupiącym waflu z mąki kukurydzianej i tatarowe (jagnięce) kanapeczki z ogórkiem kiszonym doskonale wyostrzające zmysł smaku.

Zimna przystawka (dla niej)
SER CROTTIN/POMIDORY/CZARNY CZOSNEK/MROŻONE LIŚCIE

Ona: Delikatny, rozpływający się w ustach ser crottin z koziego mleka, który został otoczony galaretką z pomidora, ustawił pozostałym daniom wysoką poprzeczkę. Mocno wyczuwalnym akcentem była konfitura z dodatkiem owoców jałowca, która nadawała przystawce balsamicznego, lekko kamforowego aromatu. Danie urozmaicone było mrożonymi liśćmi, których soczyście zielony kolor kontrastował z czerwoną kolorystyką potrawy. Kompozycję dopełniała chrupiąca ziemia z czarnego czosnku. Ten pachnący i słony dodatek idealnie zamknął przystawkę, nadając jej ostateczny szlif. Całość została uzupełniona sosem pomidorowym, posypanym polnymi kwiatami maślanki (nie znam ich nazwy właściwej, ale tak nazywała te różowe kwiaty moja babcia).
Zimna przystawka (dla niego)
WĘDZONY JESIOTR/KAWIOR/RZEŻUCHA/JAJKO

On: Wędzony jesiotr utopiony w oleistym sosie został idealnie podbity przez rzeżuchę, której wszechobecność neutralizowała posmak wędzenia. Czarny kawior podany w złotej puszeczce z pianką i rzeżuchą, które wspólnie miały posmak ziemniaka, były idealnym uzupełnieniem jesiotra. Nic dodać, nic ująć - banalne lecz perfekcyjne zestawienie smaków.
Ciepła przystawka (dla niej)
RAK/POR/BOCZEK

Ona: Raki z musem z pora były mistrzostwem. Tę przystawkę trudno opisać właściwymi słowami – wspaniale przyrządzone mięso czarujące delikatnością a zarazem intensywnością smaku – brzmi to biednie w porównaniu z eksplozją doznań, która miała miejsce na talerzu. Kiedy kelner przyniósł mi to danie, zastanawiałam się, gdzie do cholery skrywa się boczek? Dopiero po skosztowaniu spienionego masła, odkryłam przewrotny zamysł kucharza – to właśnie w tej maślanej pianie odnalazł się wyrazisty, bekonowy smak. Doskonale komponował się z rakami, choć to połączenie wydawało mi się wcześniej kontrowersyjne. Słonawe, aromatyczne, nieprzesadzone... wspaniałe. Takie było to danie.
Ciepła przystawka (dla niego)
KRÓLIK/RZEPA/SZAŁWIA/TRUFLA

On: Kiedy przyniesiony talerz został zalany wywarem z królika przez kelnera, wiedziałem, że to danie mnie oczaruje. Mięciuteńki (zdrobnienie rodem z czeskiego języka) królik, krokiet z królika oraz coś na kształt polskiego gołąbka (oczywiście również z królika), zaczarowane zostały posmakiem trufli, rzepy i szałwii. Prym wśród wymienionych wiódł wyglądający jak prostopadłościenne pudełeczko idealny gołąbek, który nawiązując do konceptu ziemi nadawał kształtu daniu. Podanie królika w tylu różnych odsłonach podarowało moim kubkom smakowym niesamowitą frajdę. Do dziś wspominam to danie, do dziś pamiętam jego smaki.
Danie główne (dla niej)
PROSIĘ/SELER/JABŁKO/WIŚNIE

Ona: Nie przepadam za wieprzowiną, rzadko ją jadam, szczególnie unikam tłustych kawałków. Po wizycie w Fieldzie muszę zrewidować swoje poglądy na jej temat. Wieprzowina rozpływała się w ustach, warstwa tłuszczu pokrywająca aksamitne mięso była wspaniale chrupiąca i przypieczona. Trudno się dziwić, że mitologiczny Zeus nabrał się na podstęp Prometeusza, skoro dobrze wiedział, że tam gdzie znajduje się sadło, powinno być najlepszej jakości mięso. Wracając jednak do dania głównego - słodki dodatek jabłkowego sosu o konsystencji gęstej śmietany uwypuklił delikatność młodej wieprzowiny. Najważniejszy składnik posiłku otaczała mnogość dodatków: słone masło, jędrne wiśnie z nalewki, intrygujące walce z selera, które wyglądem przypominały słoninę. Do tego krwawnik będący pospolitym, polnym zielem podawanym młodym kurczętom. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, by go spróbować, a Field otworzył mnie na jego smak. Całość była po prostu symfonią najprzyjemniejszych doznań.
Danie główne (dla niego)
PERLICZKA/SZALOTKA/KURKI/AGREST

On: Pierś z perliczki w wywarze z tegoż ptaka to delikatne mięso, którego wyróżnikiem była chrupiąca skórka oraz agrest. Delikatna słodycz agrestu wraz z szalotką wprowadzały w obłęd kubki smakowe (już nieźle podniecone po króliku), lawirując między prostotą smaku perliczki a złożonością wydobytych z niej akcentów mięsnych. Udko z perliczki wraz z kurkami i gorczycą w swojej miękkości stawało się bajecznie smaczne.
Deser (dla niej)
NUGAT/BIAŁY JOGURT/FASOLA TONKA

Ona: Czas na zwieńczenie wieczoru w Fieldzie – deser. Słodki nugatowy mus z dodatkiem białej i gorzkiej czekolady był dobry, ale to dodatki przyczyniły się do tego, że deser można nazwać wyśmienitym. Nad całością unosił się niezwykły zapach – słodycze zdawały się być uperfumowane. Stało się tak za sprawą fasoli tonka o odurzającym, pudrowo-waniliowym aromacie. Ciężkość musu doprawionego mocno pachnącą fasolą ujarzmiona została zmrożonym, lekko kwaskowatym jogurtem i orzeźwiającą miętą. Gdyby prośby o dokładki były na miejscu, to straciłabym zahamowania a zyskała kilogramy – trudno byłoby mnie oderwać od talerza.
Deser nr 1 (dla niego)
RABARBAR/CZARNY BEZ/SŁONY KARMEL

On: W deserze najbardziej wyczuwalny był smak rabarbaru. Mieszanka czarnego bzu i karmelu zamknięta w jadalnej ziemi, niczym kruszonka na cieście ukoronowała deser.
Deser nr 2 (dla niego)
MORELA/ROKITNIK/DEFRUTUM

On: Defrutum jest to sok z z winogron, który gotuje się z przyprawami aż zgęstnieje i nabierze słodkiego smaku. Ten słodzik stosowany przez Rzymian został bardzo dobrze skomponowany z rokitnikiem i morelą. Morela zaś, słodka mroźna królowa tego talerza, kończyła jako ostatnia na moim podniebieniu tą przeuroczą kolację.
Czy warto podczas wycieczki do Pragi zahaczyć o Fielda? WARTO! Nie na darmo mój lubiący doszukiwać się najdrobniejszych mankamentów mężczyzna, gdy wychodziliśmy z Fielda, przepowiedział mi przyszłość tej restauracji:

Obok tego konceptu nie można przejść obojętnie, to miejsce dostanie niedługo gwiazdkę.
Co może być najwyższym wyrazem uznania z naszej strony? Wrócimy tam – właśnie to.

Congratulations from Poland, from JemyWeDwoje - for Field Prague.

piątek, 29 stycznia 2016

Niemcy - Berlin - Ishin Udon Kobo

Gdzie w Berlinie znaleźć dobrą, japońską kuchnię czyli smaczne sushi rodem z tokijskich przedmieść? Na pewno w miejscu, w którym jest mało turystów, a pracownicy rozmawiają z japońskimi klientami w ich rodzimym języku - konnichi-wa w Ishin Udon Kobo! W berlińskiej restauracji sushi przywitała nas Japonka, która przyniosła nam menu wraz z zieloną herbatą w filigranowych kubeczkach. Herbata okazała się małym prezentem, niedoliczonym do rachunku. Ishin Udon Kobo to restauracja, w której zamówić możemy sushi w różnych kombinacjach lub gotowe zestawy. Ponadto w menu znajdziemy także różnego rodzaju udony, dony, cey-ro, gunkany, sashimi, zupy czy desery. Zaznaczyć należy, że sushi nie jest serwowane w niedziele i poniedziałki - w te dni dostępne są tylko dania z makaronami.

Nasze pierwsze spotkanie z Ishin Udon Kobo stało pod znakiem sushi. Zamówiłem Take Menue (7 nigiri, 6 maków, 2 futumaki) – 13 Euro (w czasie Happy Hour po godzinie 14:30 – 9,50 Euro) oraz pudding o smaku mango – 2,70 Euro. Zestaw był zrobiony dobrze (sushi było zwarte), pachniał świeżą rybą. Podobnie było w przypadku menu mojej drugiej połówki o nazwie Ume Menue (4 nigiri, 6 maków, 2 futu-maki) – 8 Euro (w czasie Happy Hour po godzinie 14:30 – 6 Euro). Morskie specjały użyte do zrobienia nigiri, m.in. takie jak ośmiornica, maguro (tuńczyk błękitnopłetwy), łosoś, amaebi (słodka krewetka), makrela rozpływały się w ustach, miały swój indywidualny charakter. Pudding wieńczył ten wspaniały posiłek. Delikatny, podkreślony musem z mango malutki deser był nieprzesłodzonym zakończeniem obiadu. Wzorowa obsługa, pyszne sushi i magia miejsca skłoniły nas do tego, aby odwiedzić je w poniedziałek, kiedy serwowane są tylko makarony. Wtedy też zamówiłem Niku Udon (gorący makaronowy Udon w bulionie z gotowanymi plastrami wołowiny) – 9,60 Euro, a moja narzeczona wegetariański Yasai Curry Udon z japońskim curry – 8,60 Euro. Mój udon był genialny, rosołowa, podkręcona cytryną nuta z mięciutkimi plastrami wołowiny grały na moim języku nieziemski koncert. Zapominając, że jestem Polakiem i wczuwając się w magię miejsca siorbałem miękki japoński makaron (zrobiony z mąki pszennej, soli i wody) wtapiając się dźwiękami w obżerających się Japończyków, na których maniery moja druga połówka patrzyła z zażenowaniem. Musiałem jej przypominać, iż siorbanie jest w dobrym tonie, jeśli chodzi o japońskie zwyczaje.

Ona: Trochę obawiałam się wegetariańskiej zupy. Jestem mięsożerna, trudno mi wyobrazić sobie obiad bez mięsnych dodatków. „Mała” porcja udona była dla mnie tak duża, że nie mogłam jej zjeść do końca. Przyznaję – średnio lubię curry, ale ta zupa była naprawdę dobra. Orientalny bulion genialnie współgrał ze świeżymi, chrupiącymi warzywami. Dodatek obłędnie zielonego groszku cukrowego kontrastował smakiem z korzenną bazą. Muszę zwrócić szczególną uwagę na przepyszny, ręcznie robiony makaron. Był wspaniały. Dość łatwo chwytało się go pałeczkami, ponieważ miał bardzo dobrą grubość i konsystencję. Rozkoszując się tym daniem, zapomniałam o braku mięsa. Warzywa i świeże grzyby wspaniale uzupełniały całość potrawy.
Popijając orzeźwiające piwo Asahi (330 ml, 2,80 Euro), które obok słodu jęczmiennego i chmielu zawiera także kukurydzę i ryż, nasze spotkanie z Ishin Udon Kobo zakończyliśmy słodkimi ziemniakami glazurowanymi miodem z sezamem (4,60 Euro). Odpowiednio słodkie i balansujące między przekąską a deserem kawałeczki japońskiego Daigaku Imo utwierdziły nas w przekonaniu, że lokal ten warto odwiedzać częściej i zasługuje on na naszą pozytywną rekomendację :)



niedziela, 14 czerwca 2015

Polska - Kraków - Musso Sushi

Musso Sushi (Kraków, ul. Zwierzyniecka 23) to, jak sama nazwa wskazuje, miejsce będące oazą japońskich dań. Zainteresowaliśmy się tą restauracją dzięki projektowi Restaurant Week (restaurantweek.pl). Musso Sushi jest zlokalizowane w atrakcyjnym centrum Krakowa nieopodal Wisły i Wawelu. Odpoczynek w tym ciekawie urządzonym wnętrzu z możliwością oglądania sprawnie pracujących kucharzy, misternie oprawiających ryby, to nie lada gratka dla osób pragnących oderwania się od codziennej rutyny na rzecz zasmakowania "innego świata". Nasze menu za 39 zł w ramach Festiwalu obejmowało: pierożki azjatyckie, selekcję sushi w 14 kawałkach i krem z zielonej herbaty na deser. Na przystawkę podano nam pierożki gyoza. Ciasto było zwarte i jędrne, pierożki miały idealną wielkość, dzięki czemu z łatwością jadło się je pałeczkami. Niestety ich smak był nijaki, spodziewaliśmy się potrawy z charakterem, lecz naszym pierwszym skojarzeniem związanym ze spróbowaniem farszu pierożków, było zmielone, gotowane (zbyt zwyczajne w swojej zwyczajności) mięso. Nie było to naszym zdaniem nic porywającego, ale nie możemy stwierdzić, że potrawa była niesmaczna, po prostu brakowało jej czegoś wyróżniającego, co byłoby godne zapamiętania. Po pierwszym, lekko rozczarowującym wrażeniu spowodowanym pierożkami, miło zaskoczyło nas sushi. Dorada, krewetka, okoń, tuńczyk i łosoś jako selekcja sushi zawarta w 14 kawałkach (na osobę), to wystarczająca uczta dla smakoszów tej japońskiej potrawy. Zachwyciły nas maleństwa przygotowane z największą precyzją. Przypadłyby one do gustu nawet tym osobom, które nie mają styczności z kuchnią azjatycką. Duży wybór smaków pozwala na to, by każdy znalazł dla siebie coś indywidualnego, co go zachwyci. Najważniejsze zalety sushi w Musso to różnorodność, przepiękna kompozycja i dobra konsystencja ryżu. Choć nasze opinie na temat jedzenia są zazwyczaj zgodne, to krem z zielonej herbaty mocno nas podzielił.

Ona: Krem miał lekko jajeczny posmak, co bardzo mi przeszkadzało – nie lubię tego typu deserów. Połączenie lekkiej goryczki z małą dozą słodyczy mogło by być udane, gdyby w kremie pojawił się jakiś dominujący smak, który wzbogaciłby całość kompozycji.
On: Deser był doskonały, zaintrygował mnie jego lekko cierpki smak. Odpowiadała mi stonowana słodycz kremu, która nie zdominowała smaku zielonej herbaty. Całość uzupełniała chrupiąca, karmelowa skorupka.
Trudno nam jednoznacznie wypowiedzieć się na temat dań w Musso Sushi. Potrawy są smaczne, świeże, dopracowane. Niestety brakowało w nich wyrazistości (ona, nie przebierając w słowach, określiła to mianem "braku kulinarnego pierdolnięcia"). Z uwagi na profesjonalnie przyrządzone sushi oraz dobrą obsługę warto zrobić sobie azjatycki przystanek w środku Krakowa, zapomnieć na chwilę o otaczającej nas rzeczywistości i odpocząć, delektując się wyjątkową atmosferą restauracji.

poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Polska - Kraków - Nine Kitchen

Nine Kitchen (Kraków, ul. Miodowa 9) to restauracja, której założeniem jest łączenie kuchni azjatyckiej z europejską. Niewielka knajpka znajdująca się na krakowskim Kazimierzu, nie wyróżnia się wizualnie niczym szczególnym z natłoku lokali gastronomicznych, mieszczących się w turystycznym centrum Krakowa. Zwróciliśmy uwagę na to miejsce, ponieważ brało ono udział w festiwalu Apetyt na miasto (apetytnamiasto.pl). Jest to impreza kulinarna, mająca na celu propagowanie kultury jedzenia w restauracjach. W cenie 39zł od osoby można zjeść przystawkę, danie główne i deser w wybranej przez siebie restauracji. Zdecydowaliśmy się na odrobinę orientu, czy słusznie – o tym później. Tym razem odeszliśmy od konwencji jedzenia we dwoje, na rzecz delektowania się we czworo.

Naszą kulinarną przygodę z Nine Kitchen rozpoczęliśmy od pikantnego kremu z marchwi. Zupa była gęsta, pięknie podana i przyciągająca apetycznym zapachem. Wyczuwalne były w niej nuty mleka kokosowego, które genialnie komponowały się ze słodko-słono-ostrym smakiem kremu. Niech nie zwiedzie się ten, kto liczy na nudny posmak marchewki. Danie było tak zbalansowane i świetnie przyprawione, że trudno było w nim wyczuć nuty przysmaku królika. Krem był naprawdę ostry, kobieca część naszego towarzystwa zajadała się nim z absolutną przyjemnością, ale męska ekipa uważała, iż poziom dopuszczalnej pikanterii został znacząco przekroczony. Danie główne składało się z 6 futomaków z łososiem, 6 futomaków z surimi oraz 6 hosomaków z ogórkiem. Japońskie zawijasy były dobrze wykonane, okalające je nori nie było gumiaste, miało bardzo dobrą strukturę. Mieliśmy dylemat, ponieważ trudno było nam wybrać najlepsze kąski sushi, smaki były na tyle zróżnicowane i tak dobrze dobrane, że zjedliśmy wszystko z apetytem. Porcja składająca się z 18 kawałków zaspokoiłaby niejednego głodomora, mieliśmy problem z opróżnieniem naszych talerzy do końca.

Zgodnie z menu podanym na stronie festiwalu Apetyt na miasto, na deser mieliśmy dostać lody sezamowe. Zaproponowano nam jednak zamiast nich sernik z zielonej herbaty. Co można o nim powiedzieć? Był zwyczajny, nie wyróżniał się niczym szczególnym. Smaczny, słodki ale bez polotu. W ogóle nie było w nim czuć zielonej herbaty, zastanawialiśmy się jaki był jej udział w deserze oprócz bycia częścią jego nazwy. Brzegi sernika były zbyt mocno przypieczone, przez co miały gorzkawy posmak. Uważamy, że był to najsłabszy punkt naszych zmagań kulinarnych. Co zasługuje na pochwałę? Rewelacyjna zupa, dobre sushi, przystępne ceny i... Coca-Cola, Sprite i mrożona herbata w szklanych butelkach. Być może to złudne wrażenie, ale zawsze uważaliśmy, że napoje serwowane w szkle smakują po prostu lepiej.

Co nam się nie podobało? Weszliśmy do restauracji, zajęliśmy stolik, zostaliśmy zapytani, czy przyszliśmy z Apetytu na miasto, odparliśmy, że tak i na tym się skończyło. Nie musieliśmy podawać kodu, nazwiska albo numeru telefonu w celu weryfikacji. Być może byliśmy jedynymi klientami z festiwalu o tej godzinie, ale uważamy, że warto zadbać o kwestie formalne. Obsługa restauracji była miła, ale zarówno w przypadku zupy, dania głównego jak i deseru, kelnerka rozpoczynała podawanie dań od mężczyzny, czym czuł się zażenowany, a dla nas było to sporym nietaktem. Jesteśmy w tej kwestii tradycjonalistami i uważamy, że kelnerzy powinni zachowywać jakieś standardy.

Warto zaglądnąć na ul.Miodową 9, by spróbować smaków oferowanych przez Nine Kitchen. Śmiało możemy polecić to miejsce na sympatyczny popołudniowy obiad i niezobowiązującą kolację w miłym towarzystwie. Jedzenie było przyzwoite, składniki dobrej jakości, a lokalizacja w tej gwarnej, żydowskiej dzielnicy zachęca do małego przystanku na pyszne "co nieco" po przyjemnym spacerze wąskimi ulicami Kazimierza.


czwartek, 26 marca 2015

Polska - Kraków - Trzy kroki w szaleństwo

O restauracji Trzy kroki w szaleństwo (Kraków, ul. Lubicz 28) dowiedzieliśmy się przypadkiem, wpisując w wyszukiwarce frazę: najlepsze desery w Krakowie. Postanowiliśmy stanąć na wysokości zadania i przetestować wszystkie słodkości oferowane przez to miejsce, aby móc sprawdzić, czy faktycznie są one znakomite. Do naszego zadania podeszliśmy z uśmiechem, bo w końcu któż z nas nie marzył choćby przez chwilę o bezkarnym objadaniu się deserami? Z przyjemnością zapomnieliśmy o kaloriach i daliśmy się ponieść naszemu łakomstwu. Zapraszamy do pełnej relacji:

Deser nr 1
Tarta cytrynowa z sorbetem z bazylii (20 zł).

On: Doskonały, elegancki i niezwykle pyszny przy tym deser. Delikatnie cytrynowa, a zarazem delikatnie słodka tarta podana z kawałkami owoców (kiwi, pomarańczy, karamboli i miechunki jadalnej), posypana kawiorem z blue curacao, strunami karmelu zakotwiczonymi w chrupiąco-zbitej kulce karmelu oraz z sorbetem z bazylii to uczta dla oczu i podniebienia. Tarta cytrynowa to banalne ciasto, w tym przypadku to orzeźwiający deser, którego baza konsumowana razem z poszczególnymi owocami nadawały mu iście indywidualnego charakteru.
Deser nr 2
Mus z belgijskiej gorzkiej czekolady aromatyzowany pomarańczą, imbirem, piri-piri i wanilią z Madagaskaru serwowany z kokosowym Rafaello z białej czekolady i orzeźwiającą galaretką z Red Bulla (25 zł).


Ona i on: Urzekający wygląd deseru to nic w porównaniu z jego oszałamiającą, czekoladową wonią. Gęsty, intensywnie czekoladowy mus, którego smak został subtelnie podkreślony pikantną nutą, niezostawiającą na języku ostrego posmaku – dla nas ideał. Bardzo podobał nam się sposób podania deseru. Czekoladowe wnętrze zamknięte było w dużym, kruchym, apetycznym kominie, otoczonym kulkami kawioru, zrobionymi między innymi z blue curacao. Wśród prześlicznych, kawiorowych kuleczek położone było małe, nierówne, kokosowe Rafaello. Wyglądało niepozornie, ale jego smak sprawiał, iż przez moment zapominało się o wszystkim, nie zwracało uwagi na otaczającą rzeczywistość, rozkoszując się smakiem białej czekolady, okraszonej kokosem, „z migdałowym sercem” niczym z reklamy tych znanych słodkości. Najsłabszym punktem była wg nas galaretka z Red Bulla – orzeźwiająca, ale mocno kontrastowała swoją przeciętnością z resztą deseru. Grzechem byłoby nie wspomnieć o dekoracyjnych włosach z karmelu. Zaskoczyło nas to, iż przez cały czas zachowywały chrupkość. Nawet w ustach nie zbijały się w klejącą, karmelową masę, a były kruche i przyjemne. Dodatkiem do deseru były owoce miechunki jadalnej i karamboli, które harmonijnie łączyły się z czekoladą. Rozmiar deseru stanowił dla nas nie lada wyzwanie (Ona: rozkoszowałam się nim naprawdę długo, nie mogąc już pod koniec wcisnąć w siebie resztek tej ambrozji). Nie jest to dla nas wada, bo lubimy, kiedy potrawy są serwowane z sercem a nie z zachowaniem niezbędnego minimum.
Deser nr 3
Jaśminowy crème brûlée z sorbetem z marakui (20 zł).


On: W miarę poprawny technicznie crème brûlée (zbyt mało napowietrzony, zbliżający się konsystencją do budyniu) wygrywa smakiem (zwłaszcza tym, że nie był przesadnie mdły, jajeczny i nijaki) z innymi, których do tej pory kosztowałem. Pierwsze skrzypce odegrała idealnie skarmelizowana skorupka, która była bardzo chrupiąca. Miała ona przesadną grubość, ale uznajmy, że był to zabieg zamierzony. Według mnie idealnie kontrastowała typową jajeczność kremu z jaśminowym posmakiem.
Deser nr 4
Czekoladowy fondant aromatyzowany whiskey wypełniony gorącą czekoladą z lodami kokosowymi i sosem toffi (25 zł) z dodatkiem dwudziestoczterokaratowego złota (30 zł).


Ona: Fondanta zostawiłam sobie na koniec, ponieważ liczyłam na to, że będzie on najmocniejszym punktem deserowego wieczoru. Okraszone złotem ciastko wyglądało wprost bajecznie, nie można było mu się oprzeć. Niestety po przekrojeniu go widelcem, środek fondanta był jedynie wilgotny, zabrakło w nim cudownej, rozpływającej się, gęstej czekolady. Muszę przyznać, że w stosunku do tego deseru mam mieszane odczucia, ciastko było smaczne, ale zabrakło mu charakteru. Nie zniewalało kakaowym zapachem jak mus, którym wcześniej się raczyłam. Mocną stroną fondanta był dodatek znakomitych, lekkich jak chmurka lodów kokosowych o zbalansowanym, lekko słodkim smaku i rewelacyjnego sosu toffi. Niestety samego ciastka, którego smak powinien grać pierwsze skrzypce, pochwalić nie mogę.
Aperitywy, wnętrzne
Kawa Latte, czarna herbata, widok na salę z naszego stolika.


Co możemy powiedzieć o naszej słodkiej uczcie? Desery w restauracji Trzy kroki w szaleństwo były perfekcyjnie dopracowane. Nie spotkaliśmy się do tej pory z miejscem, w którym słodkości byłyby tak pięknie podane – kucharza, który je przygotowywał, z całą pewnością można nazwać artystą. Kiedy zamówiliśmy dwa identyczne musy w różnym czasie, aby nie smakować ich jednocześnie, to detale mające wpływ na wygląd deserów różniły się od siebie, dzięki czemu talerze miały indywidualny charakter. Nietaktem byłoby nie wspomnieć o profesjonalnej obsłudze w restauracji – kelner potrafił kompleksowo opisywać zamawiane przez nas dania i zjawiał się zawsze na czas. Restauracja Trzy kroki w szaleństwo nie jest usytuowana w turystycznym centrum Krakowa, ale warto ją polecać zarówno krakowianom jak i przyjezdnym. Jej lokalizacja świadczy o tym, iż opłaca się przenieść kilka kroków dalej od Rynku, by znaleźć miejsce, w którym nie ma miejsca na bylejakość i przypadkowe „łapanie” głodnych turystów, którzy i tak coś zamówią. To restauracja, w której faktycznie liczy się smak (jeżeli chodzi o desery). Mamy nadzieję, że tak będzie zawsze.

niedziela, 22 lutego 2015

Polska - Warszawa - Bistro de Paris Michel Moran

Walentynki spędziliśmy oczywiście we dwoje, dlatego uznałem, że są one świetną okazją do odwiedzenia Bistro de Paris Michela Morana w Warszawie. Nie jest to bynajmniej wybór przypadkowy. Zachęcony pozytywnymi opiniami oraz tym, że jest to restauracja osoby, którą cenimy (pan Michel Moran jest m.in. jurorem Master Chefa), dokonałem rezerwacji u pani Moniki Lejmanowicz na walentynkowy wieczór na godzinę 20:00, zaznaczając, że jest to kolacja zaręczynowa – niespodzianka dla mojej drugiej połówki. Klasa obsługi i jej zaangażowanie już przy samym etapie rezerwacji zasługują na wyróżnienie (stąd też pewnie 3 komplety sztućców w czerwonym Przewodniku Michelin Main Cities of Europe 2014). Chęć pomocy przy organizacji wieczoru zaręczynowego przez Bistro, rewelacyjny kontakt i doskonałe dogranie szczegółów sprawiły, że przestałem martwić się o to, iż coś w tym dniu może się nie udać. Zanim przejdziemy do relacji dotyczącej dań, chcemy zwrócić uwagę na postać pana Michela Morana, który zaskoczył nas tym, iż okazał się człowiekiem orkiestrą. Witał, żegnał, zagadywał gości, pomagał kelnerom, gotował – był w swoim żywiole. Najważniejsze jednak było to, że widać było, iż sprawiało mu to wszystko przyjemność, to on był dla gości a nie odwrotnie. Również pani Monika Lejmanowicz zasługuje na szczególne wyróżnienie, ponieważ z zaangażowaniem dbała o wspaniałą atmosferę w restauracji i podsycała nastrój tajemniczości (za co jej dziękuję). Nie możemy również pominąć pracy obsługujących nas kelnerów, którzy byli bezbłędni, ale jakże mogliby być inni w tak pięknym miejscu o nowoczesnym acz zrównoważonym stylu. Jednym minusem naszego stolika, który określamy jako najlepiej zlokalizowany w restauracji, było rozproszone, żółte światło (zaaferowany wydarzeniem, zapomniałem o balansie bieli!), które odbiło się na jakości zdjęć, choć z drugiej strony idealnie wpasowywało się w klimat miejsca – zapraszamy do relacji.

Aperitif
Wino białe: Gewurztraminer Reserve ’12, kraj: Francja, region: Alzacja, producent: Cave Vinicole Kientzheim-Kaysersberg, pojemność: 75 cl, zawartość alkoholu: 13,5%, temperatura serwowania: 10C, szczep: gewürztraminer, cena: 158 zł.


Ona: Delikatne, słodkie wino, które pasowało do zaserwowanych nam potraw.
On: Słodkie wino z wyczuwalnym aromatem mango i liczi. Z jednej strony mocno podkreślające smak potraw, z drugiej delikatne i gładkie.
Czekadełko
Bułeczka z oliwką.


Ona i on: Delikatna, chrupiąca bułeczka o wyraźnym, oliwkowym smaku, smaczny element wypełniający :)
Przystawka nr 1
Truflowy crème brûlée z czarną truflą Melanosporum.


Ona i on: Danie – miniaturka, którego truflowy aromat był niczym najpiękniejsze perfumy. Świetna, zwarta choć delikatna konsystencja kremu w połączeniu z wytrawnym, chrupiącym dodatkiem były genialnym wstępem do kulinarnej uczty.
Przystawka nr 2
Wędzona polędwica ze świeżego tuńczyka, emulsja z zielonego groszku z oliwą waniliową.


Ona i on: W tej potrawie urzekły nas kolory. Niestety fotografia nie oddaje wspaniałej czerwieni tuńczyka, skontrastowanej z seledynem groszku i bielą rzepy. Ryba była soczysta, lekko podwędzona, dzięki czemu zachowała strukturę tatara, choć nie czuć w niej było surowizny. Aksamitny krem miał bardzo skoncentrowany, groszkowy smak i uzupełniał całość dania. Charakteru dodawał także cieniutki plaster rzodkiewki.
Przystawka nr 3
Tradycyjna terrina foie gras podana z "chutney" z gorzkiej pomarańczy.


Ona i on: Odpowiadała nam konsystencja terriny, ponieważ była bardzo zwarta i dopiero w zetknięciu z ustami, foie gras przyjemnie rozpływało się, pozostawiając delikatny posmak aksamitnego pasztetu z wątróbek na języku. Uzupełniał go słodki, pomarańczowy chutney, który dzięki swoim słodko-gorzkim akcentom nadawał nową definicję pasztetowi strasburskiemu.
Przystawka nr 4
Małża św. Jakuba z Bretanii i jarmuż z delikatnym sosem z szampana i owoców passion fruit.

Ona i on: Dobrze, że na talerzu znalazło się miejsce tylko dla jednego przegrzebka. Obawiamy się, iż moglibyśmy zjeść ich nieskończoną ilość, jeśli byłyby one okraszone tym pachnącym szampanem sosem. Delikatne, bajecznie soczyste mięso, pokreślone goryczką jarmużu – doskonałość.
Danie główne (rybne) nr 1
Filet śródziemnomorskiego rascasse z topinamburem, żółtym patisonem i sosem „Genevoise”.

Ona i on: Choć skrzydlicę wolimy oglądać w oceanarium, kiedy ozdabia swoim urokiem morską toń, to nie można jej odmówić smaku godnego jej wyglądu. Miękka, lekko słona, wilgotna. Aksamitny, winny sos genewski uzupełniał jej smak, a topinambur, zamykał całość dania swoim korzennym aromatem i nienachalnym pietruszkowo-słodkawym smakiem. Chrupiąca konsystencja patisona dobrze kontrastowała z delikatną rybą i musem z topinamburu.
Czekadełko oczyszczające kubki smakowe
Granita z aromatem czerwonej róży.


Ona i on: Słodkie, zimne, pachnące różą maleństwo, które oczyszczało kubki smakowe. Choć na zewnątrz zimowa aura mocno dawała się we znaki, to z przyjemnością zjedliśmy ten odświeżający sorbet.
Danie główne (mięsne) nr 2
Medalion z polędwicy cielęcej z pieczoną langustynką i wyszukanymi warzywami.


Ona i on: Jaką przyjemność potrafi sprawić kawałek świetnie przyrządzonego mięsa, które zachwyca miękkością i maślanym aromatem. Chapeau bas dla kucharza. Langustynka była ciekawym dodatkiem, choć myślimy, że do całości dania więcej wnosiły chrupiące, młode wyszukane warzywa. Zaskoczył nas fioletowy violet, który miał fenomenalny kolor i balansował smakiem między klasycznym ziemniakiem a batatem z nutką wytrawności.
Deser
Ciastko czekoladowe na biszkopcie sacher wraz nougatinem ze słonecznika.


Ona i on: Ciężkie, wilgotne, mocno czekoladowe ciastko to poezja dla amatorów czekolady. Kochamy takie prawdziwie deserowe przysmaki, które są idealnym zwieńczeniem znakomitej kolacji. Pestki granatu dodawały czekoladowej ambrozji lekkości.
Petit fours (znane jako mignardises)

Ona i on: Choć mignardises widoczne na fotografii były niewielkie, to mieliśmy problem z ich zjedzeniem, ponieważ byliśmy pełni po kolacji. Nie mogliśmy sobie jednak odmówić wmuszenia w siebie tych słodkich kąsków, bo nie dość, że wyglądały i pachniały wspaniale, to były one przemiłym dodatkiem do pełnego wrażeń wieczoru.
Wieczór w Bistro de Paris Michela Morana był dla nas szczególnie wyjątkowy. Wiąże się on z wejściem w nowy etap naszego życia, dlatego cieszymy się, że ważne dla nas chwile mogliśmy spędzić w miejscu gdzie potraktowano nas z ogromną życzliwością i szacunkiem. Potrawy, które tam jedliśmy, były znakomite. Nie potrafimy wyróżnić ulubionych dań, ponieważ każde z nich miało w sobie coś wyjątkowego. Mimo, że bliższy jest nam Kraków, to będziemy wracać do Warszawy po to, by na nowo poczuć atmosferę tej restauracji i zasmakować dań w mistrzowskim wykonaniu, w których liczyła się nie tylko precyzja wykonania ale i serce.